Własnie jakies 30 min temu napisałam to krótkie cos... wiem, może i dziwne, ale jakoś mnie tknęło.
Wiesz jak to jest spotkać kogoś, a potem go stracić, tak na
zawsze? Nie wiesz? To bardzo dobrze. Bo to nie jest za fajne uczucie. Szczerze,
to jakby ktoś oderwał kawałek z Ciebie. Wiem, wiem, pełno osób tak to
przedstawia ale to jest najtrafniejsze. Po prostu czujesz wewnątrz wielki ból,
a potem pustkę. Ja nie mówię o straceniu kogoś w takim sensie, ze zrywa się z
nim czy kończy przyjaźń. Mi chodzi o faktyczne odejście. Bez możliwości braku
powrotu. Po prostu o śmierć.
Tak było ze mną i moim bardzo bliskim przyjacielem. Pewnego
dnia dowiedziałam się, że jest chory. Miał raka. Już od dawna. Nic mi wcześniej
nie powiedział, bo rzekomo nie chciał mnie martwić. Phi… dobre sobie…
Dowiedziałam się o tym miesiąc prze jego śmiercią. Wtedy byliśmy praktycznie nierozłączni.
Chodziliśmy na spacery wieczorami, na plażę za dnia, nawet wybrał się ze mną do
wesołego miasteczka. Nie wiedziałam skąd on bierze tyle siły…
Po 3
tygodniach od dnia w którym się dowiedziałam, został zabrany do szpitala. Byłam
przy nim dzień i noc. Czuwałam. Czasem się obudził i pogadał chwile, ale potem
znowu zasypiał. Kiedy pewnego razu ze mną rozmawiał, powiedział mi: „I pamiętaj,
to jest dopiero początek, nowy rozdział Twojego życia…” po czym znowu poszedł
spać, a po dwóch dniach umarł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz